Premiera
Róża Czerniawska-Karcz
Z cyklu SNY
Sen III Światła mijania
Zjechała dość stromą uliczką swoim małym morrisem i włączyła się do ruchu na obszernej, brukowanej czerwoną kostką ulicy. Zwiększała szybkość, sprawnie wymijając kolejne samochody, gdy uświadomiła sobie, że nie włączyła świateł.
Samochód zadrżał i zatańczył zgodnie z rytmem jej serca, które przeżywało najpierw niepokój, lęk, strach, by wpaść w panikę, gdy uświadomiła sobie, że nie wie, gdzie się podział przełącznik świateł. Jechała więc powoli szeroką ulicą coraz bardziej zjeżdżając na pobocze. „Gdzie jest ten przełącznik?” – myślała roztrzęsiona. Nie mogła się pochylić i szukać go wśród wielu przycisków, pokręteł czy dźwigni, bo musiała pilnie śledzić jezdnię.
– Przecież zawsze był pod ręką! – mówiła do siebie.
Pamiętała doskonale, że mąż, gdy wsiadał do samochodu, zapinał pasy, przekręcał kluczyk i lekko pochylając się do przodu w lewo – przekręcał gałkę! Tablica rozdzielcza rozbłyskiwała światłem wskaźników.
„Nie ma! Nie ma i już! Zaraz pewnie zatrzyma ją jakiś policjant, no i wtedy się wszystko wyda… Nie ma dokumentów, nie ma nawet prawa jazdy… Nie umie jeździć, a prowadzi samochód! Czyj? No, jej! Właściwie to męża. Podarował jej kiedyś. Może na urodziny? Nieważne. Prowadzi samochód od lat. Dzisiaj zapomniała tylko włączyć światła mijania!”
– To proszę je teraz włączyć! – powie zapewne policjant.
„I co? Powie mu, że niestety, ale właśnie nie wie, gdzie się podziało (to cholerne) pokrętło świateł! Idiotyczne!”
Zjechała ostrożnie na ogromny plac przed czerwonym wielopiętrowym gmachem jakiegoś urzędu. Zatrzymała się i wysiadła z samochodu. Opierając się o nieprzyjazny teraz pojazd, oddychała powoli rześkim powietrzem nadchodzącego wieczoru. Wszystko wokół zaczynało tracić swoje ostre kontury, zmierzch łagodnie spływał na miasto. Zachodzące słońce gdzieniegdzie oświetlało jeszcze pomarańczowym sytym światłem szklane lub cementowe tafle fasad, rozlane nieregularnie asfaltowe strumienie ulic, olbrzymie billboardy i topole przy gmachu.
Panika rozproszyła się gdzieś w tym ciepłym świetle, skryła w mroku, a ona stała i zastanawiała się, co ma robić. „Przecież nie może nikogo zapytać, jak we własnym samochodzie włączyć światła mijania lub gdzie się znajduje ich przełącznik?”
Ni stąd, ni zowąd zjawiła się Anna.
– Jak to dobrze! Wsiadaj! Może ty wiesz, gdzie się włącza światła?
Rozczarowanie.
– Nie wiesz!? I co teraz zrobimy? Nie mogę jechać. Zabiorą mi prawo jazdy, którego nie mam!
Siedziały w małym przytulnym samochodzie i spoglądały na siebie. Ciepło porozumienia, tej zażyłości bez słów, ogrzewało je w ciemniejącym coraz bardziej wnętrzu. Próbowały włączać po kolei wszystkie możliwe przyciski, pokrętła, wyłączniki, które były widoczne i dostępne. Zapalały się i wyłączały żółte, zielone i czerwone lampki, migały tęczowe światełka, tykały jakieś zegarki, wycieraczki cichym, aksamitnym ruchem przesuwały się po szybach, błyskały lusterka. Chlapnięta spryskiwaczem szyba zalała się łzami, troskliwie wytartymi ponownie włączoną wycieraczką. A świateł nie było! Jakby nigdy ich nie było! Mroczne wnętrze samochodu wsłuchiwało się w ich przyspieszone oddechy, szeleszczące dotknięcia palców, niecierpliwe gesty szarpnięć czy przyciśnięć. Wślizgnęła się znienacka melodia z włączonego radia i natychmiast ucichła…
Wszystko na nic. Przycisku, pokrętła czy czego tam do włączenia świateł nie było. „Co za samochód?” – myślała znowu gorączkowo. „Przecież zawsze miał światła, więc i włączanie też było! Logiczne!”
Z czerwonego gmachu urzędu wyszedł mężczyzna. Zatrzymał się i rozglądał chwilę uważnie. Zauważył małego morrisa i przyglądał mu się z niedowierzaniem. Wahanie. Iść czy nie iść.
Ona też go zauważyła w słońcu, które już bardzo nisko i czerwono dotykało stopni budynku. Machinalnie wcisnęła pedał gazu i samochód potoczył się przez plac ku stojącemu mężczyźnie. Jak zahipnotyzowana jechała przed siebie. Widział też, jak w ostatniej chwili zatrzymała się przed billboardem, dotykając go niemal zderzakiem.
Zawstydzony odwrócił głowę, gdy zobaczył jej oczy za szybą samochodu. Patrzyła z takim samym niedowierzaniem na jego olbrzymią twarz, spoglądającą na nią z plakatu. Powiększona do nienaturalnych rozmiarów zasłaniała jej cały świat. „Jak w życiu!”- pomyślała. Czarne litery napisów wdzierały się do małego wnętrza – krzyczały coś o milionach, o bogactwie, o władzy.
„Czy to naprawdę! On! Jej mąż!?”
Tymczasem Anna wysiadła uśmiechnięta, niczego nie przeczuwając. Podeszła do stojącego w bezruchu mężczyzny. Wyciągnęła do niego dłoń w przyjaznym geście powitania. Chciała mu opowiedzieć o jej kłopocie ze światłami. Oglądała się za przyjaciółką, która nadal pozostawała w samochodzie.
Pochwycił jej rękę i zadał zdumiewające pytanie:
– Anno! Czy zostanie pani moją żoną?
– Ależ… – Oszołomienie, brak tchu. Annie odebrało mowę.
– Przecież jest pan… jesteś… żonaty… tam w samochodzie… przecież… twoja żona… moja przyjaciółka… ja nie… ty nie możesz…
I jeszcze bardziej zdumiewająca odpowiedź:
– Ależ mogę mieć wiele żon. Przeszedłem na islam!*
*Wszelkie skojarzenia opowiadania z konfliktem duńsko-arabskim są absolutnie przypadkowe, chociaż mężczyzna we śnie ma na imię EGON!
Chciała go namówić na miłość
Myślała, że da się uwieść udawanym gestom braku zainteresowania. Próbowała go oczarować długimi listami spojrzeń wysyłanymi pośpiesznie priorytetem. Gdy w końcu odpowiedział zdawkową kartką pocztową swojego uśmiechu – szczęśliwa, uwierzyła, że się uda.
O dziewczęca naiwności.
Omotała go siecią marzeń, dotykała ustami życzeń, pieściła rzęsami jego dłonie, by ich nie żałował dla tańca motylich wzruszeń… Proponowała zabawę w dotyk – w wymianę muśnięć – opuszkę na opuszkę, pogoń szalona po krawędziach czucia nad przepaść rozkoszy… Gdyby zabłądzili w lesie przyjemności, zawsze mogła udawać, że nie zna wszystkich ścieżek prowadzących do domu…
Tymczasem wymyślała kolejną zabawę w chowanego, odnajdywanie pocałunków w najbardziej tajemniczych miejscach… albo rozszyfrowywanie zagadek – rebusów erotycznych, skomplikowanych palindromów, które rozjarzały wyobraźnię i wyostrzały zmysły.
On nie potrafił lub nie chciał się bawić, rozwiązywać, odgadywać… Mężczyzna. Nie chciał zajmować się czymś tak skomplikowanym i tak ulotnym jak kobiece pragnienia, przeczuwane ekstazy, niewysłowione zaklęcia… Lubił ścieżki przetarte, widoczne znaki: nakazu, zakazu, postoju… Barbarzyńca ̶ wolał konkrety – śniadanie to śniadanie, kobieta to kobieta, akt to akt, obowiązek to obowiązek… Męskie sprawy, męskie smaki…
A ona przynosiła mu codziennie półmisek westchnień, zalotnych spojrzeń, słów niedopowiedzianych… poiła go filiżankami tajemniczych wezwań i niezrozumiałych oczekiwań.
Jak tym zaspokoić męskie łaknienie szybkiego niecierpliwego spełnienia?
Znudzony, coraz mniej chętnie dawał się wciągać w niezrozumiałe dla niego ucztowanie… Poznał przecież całą mapę jej ciała, nie miała już dla niego tajemnic, żadnych białych plam, wysp dziewiczych czy nieodkrytych lądów… Tak mu się wydawało.
Stracił zainteresowanie, bo nie należał do tych, którzy zgłębiają tajemnicze obszary pod powierzchnią widzialnego… nie kusiła go magiczna czy mistyczna sfera jaźni… nie wabiły go już obietnice nieznanych smaków, zapachów, wzruszeń, które można tworzyć wciąż od nowa… Nasycony rzeczywistością, nie miał ochoty wyruszać w nieznane.
Ona nie rezygnowała. Sama spijała rosę łez gorzkich… i – uparta – wymyślała nowe trasy dla jego zmysłów… Przeobrażała się jak salamandra, kusiła jak rusałka migotliwymi mirażami coraz to innych dziewcząt, odejmowała sobie lat, próbowała zatrzymać czas, a wszystko po to, by zaspokoić jego instynktowną potrzebę zmian, poligamiczną zasadę natury…
Na próżno. Okazał się niewzruszony. Nie dawał się namówić na żadne eskapady, ba, nawet na krótką wycieczkę… Nie miał ochoty na spacer z dłonią w dłoni, na ciepły uśmiech, ogrzewające spojrzenie. Nie kusiły go już słodkie karmelki pocałunków ani delikatne mrowienia przytuleń…
Przyglądał się obojętnie jej niewypowiedzianym szeptom czy skrywającym się trwożliwie po kątach westchnieniom. Otulony szarą codziennością znajdował jedynie przyjemność w spijaniu jarzącej się srebrzyście piany ekranu telewizyjnego lub zabawiał się, klikając myszką komputera, z którego czerpał perwersyjne doznania z powtarzalności tych samych gier… Potem zasypiał bez snów, by wejść bez pragnień w następny dzień.
Ona pogodziła się z nieuchronną koniecznością samotności po śmierci marzeń. Nigdy więcej nie próbowała nikogo namówić na miłość.
Może czasem… we śnie…
Róża Czerniawska-Karcz, …w kropli Czasu, Szczecin 2009