MONOCHROMATYZMY
Nim drżącą dłonią nacisnęła znaczek play, zamknęła oczy, próbując w zakurzonym albumie wspomnień odnaleźć jego twarz. Jak to możliwe, że po dwudziestu latach piętno swej chwilowej obecności, które odcisnął głęboko w jej sercu, nadal było niezatartym śladem, a tęsknota żywą, niezabliźnioną raną, która dawała o sobie znać co jakiś czas?
Wstrzymała na chwilę oddech, gdy opuszek wskazującego palca zetknął się ze szklaną powierzchnią wyświetlacza LCD w jej smartfonie. Motyle dreszczy zatrzepotały w zaciskających się w węzeł wnętrznościach, by zastygnąć po niedługim czasie w niecierpliwym oczekiwaniu.
Jakość filmu pozostawiała wiele do życzenia. Zupełnie jak poszczególne ujęcia z jej życia – tak samo źle wykadrowane, z mnóstwem dropów, których nie da się usunąć i brakiem nasycenia barwami, które przypominały raczej różne odcienie szarości niż tęczę.
Najpierw pojawił się las, z którego brunatnym tłem liści stopił się napis miejscowości i data. Czasoprzestrzeń minionych zdarzeń, w której ramach niemodnej już czcionki kamerzysta starał się zamknąć na zawsze ich przemijanie. Potem zobaczyła siebie w obskurnym hotelowym pokoju mówiącą, z perspektywy dzisiejszego dnia, rzeczy, które teraz wywoływały rumieniec wstydu na jej twarzy z powodu swojej infantylności. I przyjaciółki starające się za wszelką cenę walczyć z całym tym jałowym klimatem lat dziewięćdziesiątych swoją nad wyraz jaskrawą aparycją. Prócz błysku w oczach osiemnastoletnich dziewczyn stojących na progu dorosłego życia, nagranie zdawało się być monochromatyczne i wypłowiałe jak ilustracje w starej książce, a wszystkie jej dawne koleżanki identyczne ze swoim przeświadczeniem o własnej dorosłości jak dziś z niedowierzaniem, że wszystko to działo się naprawdę i świadomością, że nieodwracalnie minęło. Błysk ten był odbiciem wyidealizowanych marzeń i pełnej zapału wiary w to, że uda im się zmienić świat!
Dziś Marcie wydawało się to wszystko żałosną, senną marą, za którą naiwnie goniło jej serce.
Na linii odmierzającej minuty i sekundy oglądanego filmu przesuwała palcem w tył i w przód biały znacznik. Niczym spławik zarzucany w głębię czasu, aby wyłowić z niej te pojedyncze, nadal żywe chwile. W nagraniu nie istniała przeszłość ani przyszłość. Jedynie tu i teraz, w których nadal byli blisko siebie. Gdyby wtedy wiedziała, że jeśli pozostawi zdarzenia ich własnemu biegowi i całe życie będzie z tęsknotą wracała do wspomnienia o nim, być może przełamałaby swoją nieśmiałość. Zrobiłaby coś, żeby nie dopuścić do dzisiejszego dnia, w którym tkwi jak w martwym punkcie. Z cyfrowym obrazem, zamiast prawdziwym człowiekiem, z którym można porozmawiać i którego można dotknąć.
Dziś nie była tą samą zagubioną dziewczyną sprzed dwudziestu lat, która pod pozorem „duszy towarzystwa” starannie ukrywała swoją nadwrażliwość. Choć o jej przebojowości przekonana była większość dawnych znajomych, to w głębi serca, odkąd sięgała pamięcią, czuła się zawsze niepasującym do reszty ludzi i świata elementem. Nie umiała wpasować się w ich układankę. Dziś miała więcej odwagi i więcej samoświadomości. Wiedziała czego pragnie i wiedziała też, że niektóre z jej pragnień pozostaną niespełnione. Oddałaby wiele, żeby cofnąć czas. Żeby, jak w grze, móc wrócić do momentu, w którym straciła swoje ostatnie życie i zagrać jeszcze raz, aby osiągnąć wymarzony lewel. Z posiadanymi obecnie artefaktami, wzbogacona o nowe osiągnięcia i umiejętności wierzyła, że mogłaby tego dokonać.
***
Znalazła. Godzina i czterdzieści siedem minut. Zatrzymany wszechświat. Zatrzymany czas. Zatrzymana praca serca.
Szedł po ledwo oświetlonym korytarzu. W tym samym obskurnym hotelu i w momencie, w którym ona piętro wyżej z przyjaciółkami śpiewała przy akompaniamencie zdezelowanej gitary Hoffner HM-88. Z niej, niezdarnym nieco biciem, szkolny kolega próbował wydobyć brzmienie polskich hitów z lat osiemdziesiątych. Kamera śledziła Roberta z tyłu, rejestrując każdy ruch jego głowy i ramion. Ktoś zorganizował dyskotekę. W tle słychać było piosenkę 9 PM zespołu ATB. Z oddali kolorowe światła jak płatki kwiatów spadały na jego plecy i odbijały się od popielatej koszuli, w którą był ubrany. Inwigilację wścibskiego kamerzysty spostrzegł dopiero wtedy, gdy ten wtargnął za nim i jego kolegami do hotelowego pokoju, by nagrywać dalszą część imprezy, która miała się tam toczyć. Marta uśmiechnęła się sama do siebie, odkrywając fragment przeszłej rzeczywistości, o której nie miała pojęcia, choć ta działa się tuż nieopodal. Patrzyła jak Robert odwraca się przodem w stronę śledzącego go kolegi i przed szeroko otwartym, nigdy nie odpoczywającym okiem kamery macha rękoma w geście negacji poczynań jej operatora. Na nic się zdało również i jego głośne „nie” wykrzykiwane kilkakrotnie do, równie głuchego i niewzruszonego co jego właściciel, sprzętu. On sam, jego koledzy, jak i butelka z nielegalnym spirytusem zostali zapisani w filmie jako nieodłączni świadkowie i dowody na prawdziwość minionych zdarzeń. Marta zaśmiała się głośno. Mimochodem dotknęła twarzy Roberta, nim boleśnie uświadomiła sobie, że dzieli ją od niego gruba warstwa hartowanego szkła wyświetlacza i czas, którego nie można już zawrócić. Życie pędziło bezlitośnie w przyszłość po drodze kreślonej nieścieralnym tuszem historii i nawet na chwilę nie chciało się cofnąć. By mogła wrócić do tamtych momentów i odetchnąć kojącą atmosferą jego obecności. Odpocząć od całego swojego życia. Żal ścisnął jej serce i łzy naszły do oczu, by spłynąć na policzki.
– Dlaczego płaczesz, mamo? – Spytał dziesięcioletni syn, sprowadzając ją do nazbyt ciężkiego tu i teraz. Czekając na odpowiedź, wtulił głowę w jej ramiona.
Białe światło niespodziewanie błysnęło przed jej oczyma i na kilka sekund oślepiło do tego stopnia, że zacisnęła powieki najmocniej jak tylko mogła. Niezidentyfikowany pisk jak wiertło poddane nazbyt intensywnemu napędowi obrotowemu wwiercił się w jej uszy i stalowym ostrzem wbił w obolały mózg. Gwałtowność i odrealnienie bodźców, które zdawały się nie być umiejscowione w czasie ani przestrzeni, spowodowały w niej krótkotrwały napad panicznego lęku.
Miała wrażenie, że na ten krótki moment jest zupełnie poza swoim ciałem.
„Mam nadzieję, że nie jest to kolejny atak migreny. – Pomyślała i przytuliła dziecko mocno do siebie”.
Jedną dłonią oderwaną od małego, chłopięcego ciała próbowała wybadać leżącą na blacie stołu kopertę. Chciała przed nim ukryć jej zawartość. Pośpiesznie przemieszczała opuszki swych palców z jednego miejsca w drugie. Starała się zachować minimalną odległość między kolejnymi dotknięciami, żeby nie pominąć jakiegoś fragmentu stołu. Jej dłonie w momencie zetknięcia się z bielonymi deskami blatu zdawały się wydawać z siebie bliżej nieokreślony szept. Rozdzierał wnętrze do najgłębszych tkanek samotności.
– Dlaczego płaczesz, mamo?- Powtórzył swoje pytanie chłopiec, a ona nadal milczała. Nie wiedziała jak wyrazić to wszystko, co czuła, by mogło się pomieścić w głowie dziesięcioletniego dziecka. Nie mogła również wyjawić synowi, jaką prawdę skrywa koperta. Chciała go chronić przed jej zawartością. Sama żałowała, że kiedykolwiek ją poznała.
***
Wsiadła do swojego starego, czarnego chryslera voyagera. Dziś już takie samochody coraz rzadziej pojawiały się na europejskim rynku. Trudno było zdobyć części wymienne do rozpadającego się pomału samochodu, a ponieważ odchodził już do kresu swojego mechanicznego bytu, czuła do tego auta jeszcze większy sentyment i jeszcze bardziej się z nim utożsamiała. Zatrzasnęła za sobą drzwi i wcisnęła przycisk blokady centralnego zamka, który znajdował się pod wypustem przesuwnej szyby na drzwiach pojazdu. Chciała uniemożliwić innym osobom wejście do niego z zewnątrz. Dopiero gdy odgłos mechanizmu podrażnił jej błony bębenkowe, a one pozwoliły falom dźwiękowym dostać się dalej w głąb aparatu słuchowego, a potem do odpowiednich ośrodków w mózgu, Marta poczuła błogą ulgę. To była jej mini-wolność. Tylko tu czuła się bezpiecznie i miała jakiekolwiek poczucie sprawczości. Dotknęła kierownicy. Gdy jej dłonie zetknęły się z chłodną skórą pokrowca, zamknęła powieki, by odciąć się zupełnie od otaczającego ją świata. Odchylając kciuk od reszty palców, nacisnęła przycisk włączający radio. Odbiornik zakrztusił się, a potem przy akompaniamencie szumu o różnym nasileniu usłyszała pierwsze nuty utworu I don’t care zespołu Apocalyptica. Dźwięk wiolonczel wpłynął w jej uszy i napełnił wszystkie zmysły dreszczem, który uniósł ją w przestworza niemalże ekstatycznej rozkoszy. Kilka minut upajała się nią jak winem. Wiolonczela. To był jej ukochany instrument. Oczyma wyobraźni widziała jak opuszki smukłych palców Eicco Toppinen’a dociskają jej metalowe struny do gryfu, a naciągnięte, pachnące jeszcze kalafonią włosie smyczka łagodnie po nich sunie w miejscu efów wyciętych w rezonansowym pudle. Tried to make it through my life (Próbuję przejść przez moje życie)- śpiewał Adam Gontier – in my way, there’s you (na mojej drodze jesteś ty). I try to make it through these lies (Próbuję przebrnąć przez wszystkie twoje kłamstwa) and that’s all I do (I to jest wszystko co robię). Z każdym kolejnym słowem następna łza spływała spod zamkniętych powiek Marty, a ona jeszcze bardziej uświadamiała sobie to, czego pragnie, a co wydawało się być na zawsze utracone. Bólem i tęsknotą malowała we wspomnieniach zdarzenia i twarze, które w zderzeniu z ganiącym ją za to intelektem, rozpływały się niczym mgliste miraże, pozostawiając po sobie poczucie winy z powodu natrętnego narzucania się jej wyobraźni.
Wcisnęła sprzęgło i przekręciła kluczyk w stacyjce. Voyager zamruczał, a potem warknął głośno. Wycofując się za otwartą bramę swojej posesji, chciała wyjeżdżać z tego miejsca po raz ostatni. Stara ciemnozielona siatka w powyginanych metalowych skrzydłach odrzuconych w dwie strony betonowych kolumn była jak klatka, z której ucieka. Tylko myśl o dziesięcioletnim synu zapewniała powrót. Szary, nieotynkowany dom w nienaturalnie szybkim tempie malał z każdą sekundą oddalania się od niego. Zdziwiona tym faktem próbowała wytężyć wzrok, ale to nie pomogło. Faktyczna odległość od domu wydawała jej się nieadekwatna do obrazu rejestrowanego przez mózg.
– Może czas na wizytę u okulisty?- Wyszeptała.
Zatrzymała się na moment i oglądnęła za siebie. Na wypadek, gdyby zawiodły ją umieszczone wewnątrz jak i zewnętrzne lusterka samochodu. Nikogo nie było. Mogła bezpiecznie kontynuować wycofywanie.
Nim ponownie spojrzała przed siebie, białe światło błysnęło przed oczyma Marty i oślepiło ją. Tym razem jednak było jakby mniej intensywne. Zamknęła oczy, chroniąc się przed nim. Nie zacisnęła ich tak mocno jak poprzednio, ale poczuła nieprzyjemne ukłucie w gałkach ocznych. Niezidentyfikowany pisk i tym razem wwiercił się w jej uszy, ale zdawał się być napędzany nieco mniejszą siłą obrotową niż ostatnio. Nie był też ciągły jak poprzedni zwiastujący nadchodzącą migrenę, ale podzielony na krótsze i niższe niż uprzednio dźwięki.
Znów spojrzała w kierunku swojego domu. Tym razem kute w metalu, czarne ogrodzenie tworzące w tym miejscu bramę, przesuwało się w jedną stronę, wyłaniając coraz bardziej zza ułożonej z cegieł kolumny. Dom, który opuszczała nie był jej szarym, nieotynkowanym domem, ale wyglądał jak ten, w którym przed laty mieszkała z rodzicami. Idealnie skonstruowana budowla z klocków, w której poblakłe, wypalane w równiutkich formach kostki oddzielała od siebie jasna fuga.
„Perfekcyjny jak jego bezwzględni mieszkańcy. – Pomyślała. – Ale czemu ja wyjeżdżam od moich rodziców, a nie z własnego domu?”.
I nagle przyszło jej do głowy, że właściwie to, czego doświadcza, jest jakimś zaburzeniem objawiającym się derealizacją. Chwilową zmianą stanu świadomości, a nawet upośledzeniem rozpoznawania rzeczywistości, która ją otacza. Przestraszyła się poważnie, a dyskomfort psychiczny stał się trudny do zniesienia.
„To wszystko przez tę migrenę. – Uspokajała samą siebie, próbując zająć myśli czymś innym. – Niebawem wszystko wróci do normy”.
Gdy wyjechała na prostą, a konieczność operowania manetką zmiany biegów stała się rzadka, starała się skupić na samej jeździe i utrzymywaniu chryslera w korycie ulicznej rzeki. Pod cienką, gumową podeszwą buta czuła pedał gazu. Znów miała wpływ na kształt swojej rzeczywistości. Gdyby nie ogranicznik obcasa opartego o podłogę wyściełaną welurowym dywanikiem, może nie udałoby się jej powstrzymać przed pokusą wciśnięcia go do oporu. Ile przydrożnych drzew, które mijała, tyle okazji. Ostatnio zbyt często pragnienie śmierci zalewało jej umysł nagłym pojawianiem się. Nie rozumiała tej sprzeczności w sobie. Pragnęła żyć. Smakować wszystkimi zmysłami soczyste owoce. Bała się unicestwienia. A jednak mniej lub bardziej świadomie dążyła do niego, przygnieciona problemami dnia codziennego, od których nie umiała się uwolnić.
Gdy dojechała na miejsce, serce mocniej zabiło w jej piersi. Znów ten dysonans pomiędzy pragnieniem zobaczenia Roberta po dwudziestu latach ich życia z dala od siebie, a krytykującym ją w głowie głosem, że zachowuje się jak stuknięta nastolatka.
„Czy będzie mnie pamiętał?- zastanawiała się. – Co mam mu powiedzieć?”.
Chrysler zaintonował i wydał z siebie motywujący ją do działania, pozytywny dźwięk, gdy nacisnęła przycisk centralnego zamka w kluczyku. Z każdym kolejnym krokiem jej wątpliwości stawały się coraz większe. Z trudem otworzyła ciężkie drzwi do windy, które powoli się za nią zamknęły. Kabina bez odwrotu unosiła ją na czwarte piętro.
„Jezu, naprawdę to robię! – Panikowała, a krew momentalnie zaczęła szybciej krążyć w jej ciele. – Wygłupię się tylko!”.
Zamknęła oczy i licząc w myślach nieskładnie do dziesięciu, próbowała odzyskać spokój.
„Trudno. Najwyżej mnie wyśmieje. – Próbowała postawić się do pionu. – Raz się żyje. Już tyle rzeczy w życiu straciłam przez te swoje obawy, wewnętrzne opory oraz skrupuły, że właściwie nic więcej nie mam do stracenia”.
Oczekiwanie, aż ktoś po drugiej stronie otworzy drzwi, wydawało się trwać w nieskończoność. Poruszenie i szelest, który dobiegał do jej uszu zza drewnianego skrzydła wywołał w Marcie zarazem radość i przemożną chęć ucieczki. Gdy poczuła na sobie badawczą źrenicę wizjera, stanęła tak, żeby jej postaci nie można było dokładnie zobaczyć. Zgrzyt przekręcanego w zamku klucza zatrzymał puls. Drzwi uchyliły się lekko i powoli, a po chwili gwałtownie otworzyły, wyrażając tym gestem zaskoczenie otwierającego. Robert stał przed nią, wpatrując się milcząco w jej roziskrzone oczy. Był tak samo zdziwiony jak ona przestraszona.
Przez umysł Marty, jak kadry starego filmu pokancerowanego czasem, przetaczać się zaczęły wspomnienia. Wróciła tęsknota. Tym większa, że teraz był na wyciągnięcie ręki, a jednak tym bardziej nie mogła go dotknąć.
– Marta? – Spytał niepewnie, dodając jej tym samym odwagi.
Kiwnęła głową, mając wrażenie, że napływające łzy wydostaną się dzięki temu gestowi na zewnątrz i wyjawią mu to, czego ona nie chciała jeszcze okazać. Zapraszającym gestem zasugerował, żeby weszła. Zapach jego mieszkania był podobny do jego zapachu. Dokładnie taki, jaki zapamiętała, a teraz odtwarzała z pamięci. Usiedli. Zaproponował jej herbatę, a ona się zgodziła. Po dwudziestu paru latach byli zupełnie innymi ludźmi niż wtedy, gdy się widzieli po raz ostatni. Zdawała sobie doskonale sprawę, że Robert, dziewiętnastoletni chłopak, jakiego znała, stał się dorosłym mężczyzną ukształtowanym przez nieznane jej życiowe doświadczenia. Być może niewiele w nim pozostało z jej młodzieńczego zauroczenia. A jednak serce Marty nie dało się tak łatwo przekonać racjonalnym argumentom umysłu. Patrzyła na jego szpakowate, niegdyś czarne włosy i przesuwające się w ich głąb zakola. Na jasną twarz pokrytą gdzieniegdzie delikatnymi zmarszczkami. Zielone oczy, które wciąż miały taki sam wyraz . Była w nich łagodność i wrażliwość, a jednak nie uległość i nie słabość. On też na nią patrzył. Milczał, ukrywając w kąciku ust subtelny uśmiech. Przełamał się pierwszy:
– Jak mnie znalazłaś?
– To nie było takie trudne. Dziś mamy Facebook, wciąż wspólnych znajomych…
– No tak.
Zapadła cisza, której tak obawiała się Marta, więc sięgając po szklankę, napiła się herbaty. Ukradkiem rozglądała się po mieszkaniu. Było czyste i gustownie urządzone. Zastanawiała się, czy ma żonę. Niemalże była pewna, że ją ma, ponieważ większość samotnych mężczyzn, których znała zapuszczało swoje lokale w tydzień, a już na pewno rzadko który zwracał uwagę na detale wystroju. Żadnych oznak dziecięcej obecności. Małego autka wciśniętego między siedzenie i boczne oparcie wypoczynku. Żadnego klocka Lego, na który nadepnęłaby, idąc bez butów do salonu. Nie było też malowideł małego Picassa stworzonych woskową kredką na ścianie lub podłogowych panelach. Nawet wypłowiałego śladu po ich intensywnym wycieraniu przez rodzica.
– Cieszę się, że cię widzę. – Oznajmił ni stąd ni zowąd Robert, przerywając tym samym uciążliwą ciszę między nimi. – Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Tak nagle zniknęłaś.
– Nie zniknęłam. Po tamtym wyjeździe nad morze spotkałeś się ze mną kilka razy, a potem po prostu przerwałeś to wszystko… właściwie zanim cokolwiek zdążyło się na dobre między nami wydarzyć. Ukończyliśmy szkołę i każde z nas poszło w swoim kierunku.
– Już w pierwszy dzień wakacji wysłałem do ciebie list. Nie odpowiedziałaś na niego…
– Jaki list? O czym ty mówisz?
Robert przez chwilę patrzył na Martę skonsternowany, ale widząc, że ona naprawdę nie ma pojęcia, o czym on mówi, kontynuował:
– Byłem zmęczony sytuacją między nami. Sam nie wiedziałem, czego chcesz i czy myślisz o mnie poważnie. Wysyłałaś mi sprzeczne sygnały i chciałem, żebyś się w końcu określiła. Miałem dziewiętnaście lat. Nie byłem śmiałym, przebojowym chłopakiem, jakimi się otaczałaś. Nie mieliśmy smartfonów jak dzisiejsza młodzież, żebym mógł po prostu do ciebie zadzwonić. Po ukończeniu szkoły wróciłem do swojego rodzinnego miasta. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydało mi się napisanie listu do ciebie. Karolina podała mi twój adres, więc wysłałem go na ulicę Reja, przy której mieszkałaś wtedy z rodzicami. Nie odpowiedziałaś na niego, więc zrozumiałem, że podjęłaś decyzję i więcej nie próbowałem…
– Nigdy nie dostałam żadnego listu i …nigdy nie mieszkałam przy ulicy Reja. – Przerwała mu Marta, z całych sił powstrzymując przejmujący ją do głębi smutek. Starała się, aby nie znalazł on innej drogi ujścia, chociażby pod postacią łez. Spięła się w sobie najmocniej jak mogła.
– Jakiś czas po maturze, gdy nasze drogi się rozeszły, chciałam ponownie nawiązać z tobą kontakt. – Mówiła, siląc się na spokój, który w jej wnętrzu zamienił się w burzę uczuć. – Gdy zniknąłeś z mojego życia, zrozumiałam, że jesteś dla mnie ważny. Próbowałam się z tobą skontaktować przez twojego kuzyna, z którym przyjaźniła się Karolina, ale usłyszałam od niej, żebym dała ci spokój, ponieważ od niedawna jesteś szczęśliwym mężem i ojcem gromadki dzieci.
Oboje spojrzeli na siebie z niedowierzaniem, odkrywając, jak nimi manipulowano przeszło dwadzieścia lat temu.
– W tak krótkim czasie zdołałbym spłodzić kilkoro dzieci? – Z ironią odezwał się Robert i mocniej ścisnął szklankę, którą trzymał w dłoni.
– A co miałam sobie pomyśleć? – Zdenerwowała się Marta.- Różnie się ludziom w życiu układa i w różnorodne wchodzą relacje. Mogłeś być ojcem biologicznym tylko jednego dziecka, a reszta mogła być byłego partnera twojej żony. Nie wnikałam. Nie chciałam się więcej tym zajmować. Elementy układanki w mojej głowie zaczęły układać się w całość: zerwałeś ze mną kontakt, przestałeś się starać i bardzo szybko założyłeś rodzinę z kimś innym. Widocznie nigdy nic dla ciebie nie znaczyłam… i w swojej młodzieńczej naiwności nigdy nie pomyślałam o tym, że Karolina jest wobec nas nieuczciwa.
Robert spojrzał na nią szklistymi oczyma. Jego twarz zbladła, a usta, zacisnęły się w wąską linię.
– Ty też byłaś dla mnie ważna…
Marta spuściła głowę i chowając ją w ramionach zupełnie nie wiedziała, co teraz ma zrobić z tym wszystkim, co wie. Co ma zrobić ze swoim życiem i z całym jego scenariuszem napisanym według nie takiego zamysłu jaki pragnęła. Z rolami, które okazały się błędnie przydzielone, a zwłaszcza jej, której nie miała siły już dłużej odgrywać. I nawet gest Roberta, który podszedł do niej i zamknął w swej ciepłej dłoni jej zimną rękę, nie pocieszył jej. Czasu przecież nie cofną. Nie zatrzymają go nawet w tym momencie, w którym znowu są razem. Robert objął ją drżącym ramieniem. Oboje zdawali sobie sprawę, że kolejnej granicy nie mogą przekroczyć. Ona miała męża i dziecko. On najprawdopodobniej żonę.
Trudną, ale już nie uciążliwą ciszę przerwał brzęk kluczy dobiegający z klatki schodowej. Oderwali się od siebie.
Błysk białego, niezidentyfikowanego światła kolejny raz podrażnił jej źrenice. Nie nazwałaby go już błyskiem, a czymś w rodzaju płynącej, silnej i niedającej przeciwstawić się fali. Jej działanie nie sprawiało bólu zmysłom Marty, ale było nieprzyjemne. Jak odsłonięcie zasłony w zacienionym pokoju, gdy na dworze zaczyna świtać. Nie usłyszała też pisku o wysokim tonie, który, nauczona wcześniejszym doświadczeniem, spodziewała się usłyszeć. Było to raczej uporczywe trzymanie się tego samego, niskiego i stłumionego dźwięku.
Zamek w wejściowych drzwiach mieszkania wydał chropowaty odgłos. Potem przekręcił się wokół własnej osi zazębiony z prowadzącym go w tańcu przedmiotem. Drzwi skrzypnęły, ktoś pośpiesznie wszedł do mieszkania, a potem je za sobą delikatnie zamknął. Marta wcześniej nie słyszała, że skrzypią. Najpierw wydawało jej się, że w przedpokoju, w którym uprzednio panował półmrok znajduje się kilka postaci, ale żadnej konkretnej nie potrafiła wyodrębnić. Były różnej wielkości i zachowywały się tak jakby pojawiły się tutaj jako hologramy przeszłości przeniesione z innych ram czasoprzestrzennych historii. Ich kontury zlewały się ze sobą i nakładały na siebie, tworząc nienaturalne kształty. Wykonywane przez nie czynności, których można się było domyślić z obserwacji wykonywanych ruchów ciał, nie miały żadnego związku z przedmiotami znajdującymi się w przedpokoju. Przenikały się wzajemnie, jakby były z mgły lub innej, podobnej materii i wtapiały się w tło otoczenia, a jednak w sposób, który sprawiał wrażenie, że do niego nie należą. Niektóre z postaci były niekompletne – tułów nie posiadał nóg, a ogromna twarz tułowia. Marta przestraszyła się, gdy to ostatnie widmo zajrzało jakby nieobecnym wzrokiem do pokoju, w którym siedzieli z Robertem i prawie dotknęło jej twarzy. Niespodziewanie znów pojawiło się białe światło i jak pędzel trzymany przez malarza w dłoni łagodnym ruchem zamalowało półmrok przedpokoju.
Wyłonił się z niego szczupły, ciemnowłosy mężczyzna. Wszedł do salonu i idąc w kierunku Marty i Roberta, badawczo jej się przyglądał. Podszedł, szeroko się uśmiechnął i wyciągnął rękę w jej stronę:
– Marek.
– Marta. – Odwzajemniła jego gest i poczuła ciepły uścisk. Odetchnęła z ulgą i wstała, aby udać się do wyjścia.
– Możesz zostać, ja i tak zaraz wychodzę do pracy. – Ubiegł chęć wypowiedzenia przez Martę zdania informującego, że lepiej będzie jak już wróci do domu. Odwrócił się w stronę Roberta, pocałował go w usta, musnąwszy jedynie wierzchem warg i jakby nigdy nic już chciał wyjść z salonu, zostawiając ich samych. Widząc jednak oszołomienie Marty, dodał łagodnym, ale dźwięcznym głosem:
– Myślałem, że wiesz.
***
Silnik chryslera palpitował pod skórą karoserii. Jej ciało, umysł i serce zdawały się płynąć. Tylko uwieranie wciśniętej do tylnej kieszeni spodni koperty uświadamiało jej, że jeszcze żyje. Kserokopia dowodów, dzięki którym wiedziała, że mąż zadłużył ją na resztę życia, a ona nigdy nie będzie w stanie spłacić tak ogromnej kwoty, zdawała się płowieć coraz bardziej wraz z każdym przemierzanym przez voyagera kilometrem. Z każdą sekundą monotonia jazdy stawała się coraz większa. Wprawiała w dziwny nastrój obojętności oraz zawieszenia w czasie i przestrzeni. Miała coraz większe wrażenie, że jej stopy są częścią samochodowych pedałów, a one przejęły kontrolę nad całym jej ciałem. Zamiast ona voyagera, to on prowadził ją. Drogami, których nie znała i które prowadziły donikąd. Chciała oderwać najpierw jedną, a potem drugą stopę od ich powierzchni, ale okazało się to niemożliwe do wykonania. Zobaczyła przed sobą gęstą mgłę, która pokrywać zaczęła wszystko, co znajdowało się poza przednią maską chryslera. To było to samo intensywne białe światło, które dziś już kilkakrotnie widziała i które zadało ból jej źrenicom. Teraz nie drażniło już nieprzyjemnie jej zmysłów, ale nadal powodowało odczucie depersonalizacji i odrealnienia. Morze tego blasku, do którego nieuchronnie zbliżał się jej samochód było zimne i sprawiało, że na swojej twarzy i rękach czuła dreszcz powodujący uczucie szorstkości skóry. Chciała się zatrzymać, ale nie miała w sobie takiej siły sprawczej, która skłoniłaby samochód do posłuszeństwa. Powoli, z tej mlecznej przestrzeni wyłaniać się zaczął przerywany, miarowy dźwięk. Znała go. Nie był już wprawdzie piskiem wwiercającym się boleśnie w mózg ani nieprzerywanym i uporczywie trzymanym na tej samej nucie głosem. Jednak jego coraz bardziej słyszalna i perfekcyjna w odstępach czasu powtarzalność irytowała ją bardziej niż wtedy, gdy się go bała. Coś ścisnęło ją w okolicy mostka. Sięgnęła dłonią, by wybadać przyczynę tego odczucia i zaskoczona odkryła, że jej ciało w tym miejscu jest nagie. Bezbronność, niemoc i wstyd zawładnęły jej umysłem. Ta sama, co w mieszkaniu Roberta, twarz pozbawiona tułowia pojawiła się nagle, a jej jakby nieobecne, nienawiązujące kontaktu z Martą, spojrzenie, sprawiło w tym samym momencie dojmujący ból, przechodzący przez jej nozdrza, gardło oraz klatkę piersiową i zatrzymujący się w żołądku. Potem poczuła, przepływające tą samą drogą ciepło. Zamknęła oczy. Albo je otworzyła. Nie wiedziała już sama. Pogranicza, na których toczył się ten dziwny dzień, zlały się w niej w jeden monochromatyzm.