Janusz Krzymiński – poeta, publicysta. Mieszka w Szczecinie od 1947 r. i już od tego czasu aktywnie tworzył życie kulturalne naszego miasta. Członkiem Związku Literatów Polskich został w 1961 r. po ukazaniu się jego pierwszego indywidualnego tomiku poetyckiego Smak moreli. Razem z Józefem Bursewiczem, Ryszardem Grabowskim i Andrzejem Dzierżanowskim stworzył awangardową grupę literacką „Metafora”.
Urodził się 29 kwietnia 1932 r. w Inowrocławiu. Jego ojciec Józef Krzymiński był doktorem medycyny, matka Izabela z d. Gościcka. Ukończył II Liceum Ogólnokształcącego w Szczecinie. Po maturze wybrał studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej, ale po krótkim czasie przeniósł się na wydział filozoficzno-historyczny na Uniwersytecie Wrocławskim. Tych studiów także nie ukończył.
W 1954 roku razem z Januszem Pietrzykowskim założył, pierwszy w Szczecinie, studencki Amatorski Klub Filmowy. Działał on pod patronatem Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich. Już po roku został kierownikiem literackim Akademickiego Klubu Filmowego „Szczecin” i tę funkcję pełnił do 1967 r.
Zadebiutował swoimi utworami poetyckimi w 1955 roku na antenie Polskiego Radia w Szczecinie. Od czerwca 1956 roku był członkiem, powołanej do życia przez Józefa Bursewicza, grupy poetyckiej „Metafora”. Jego poezja i krótkie utwory prozatorskie ukazywały się w „Ziemi i Morzu”, „Spojrzeniach”, „Vinecie”, „Literze”, w gorzowskim „Pegazie Lubuskim” i lubelskiej „Kamenie”. Dużo miejsca w jego twórczości zajęła tematyka morska, w świecie pisarskim należy do uznanych popularyzatorów literatury marynistycznej. Pisał teksty dla teatrzyków studenckich, m. in. dla „Skrzata”, mimodramy dla Pantomimy Politechniki Szczecińskiej. Na podstawie własnych scenariuszy realizował filmy dokumentalne dla Ośrodka Telewizyjnego w Szczecinie. Jest tłumaczem z języka angielskiego książek, m. in. Oscara Wilde’a i Ernesta Hemingway’a i z niemieckiego Rainera Marii Rilke. Swoje życie zawodowe wiązał z teatrami Wrocławia i Szczecina jako inspicjent, a przez 23 lata w był prelegentem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Za tę działalność został uhonorowany Złotą Odznaką Zasłużonego Popularyzatora Wiedzy.
Przez wiele lat działał w strukturach szczecińskiego oddziału ZLP. Sprawował funkcję przewodniczącego komisji rewizyjnej i skarbnika. W latach 2011-2018 był sekretarzem oddziału. Od 2007 r. jest członkiem Regionalnego Stowarzyszenia Literacko-Artystycznego w Policach.
Danuta Sepuco: Kiedy zacząłeś pisać?
Janusz Krzymiński: Bardziej świadomie, to od 1952 r., przed maturą. Każdy z nas, których poznałem i z którymi później organizowałem grupę poetycką „Metafora” pisał: Józek Bursewicz, Andrzej Dzierżanowski, Ryszard Grabowski. Z Dzierżanowskim i Grabowskim mieszkaliśmy razem w pobliżu ulicy Arkońskiej. To się właściwie tak zaczęło. W 1952r. wysłałem parę swoich wierszy do ówczesnego „Tygodnika Powszechnego”. Po dwóch tygodniach dostałem odpowiedź bardzo uprzejmą, że dziękują za nadesłane teksty, ale radzą jeszcze popracować nad metaforą, nad sposobem obrazowania. List kończył się tak: „widzimy przed panem możliwości poetyckiego rozwoju, łączymy pozdrowienia”. Niestety, ten karteluszek zaginął gdzieś w moich papierach. I to dało mi asumpt do dalszego kontynuowania tych moich upisów.
DS: Dwa lata później trafiłeś do Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich w Szczecinie.
JK: Tak, w 1954 r. powstało w Szczecinie Koło Młodych, którego przewodniczącym był Tadeusz Wojciechowski. W tym kole już byli Bursewicz, Dzierżanowski, Grabowski, Władek Wojciechowski, wówczas świetny fraszkopisarz, Janusz Poźniak, późniejszy literaturoznawca. Dość szybko doszlusowali Helena Raszka, Maria Marcinkowska, Jolanta Frydrykiewicz, Ireneusz Krzysztof Szmidt, Katarzyna Suchodolska. Koło działało bardzo prężnie. Opiekowała się nami przedwojenna poetka i skamandrytka Nina Rydzewska. Przychodziła na nasze zebrania, dyskusje, prezentacje naszych utworów. Przysłuchiwała się, niekiedy coś dorzuciła do rozmów. W tym czasie we Wrocławiu poznałem i zaprzyjaźniłem się ze wspaniałym człowiekiem – Jackiem Łukasiewiczem. On wtedy skończył polonistykę i był tam asystentem, i jednocześnie redaktorem ówczesnego „Tygodnika Katolickiego”. I on mnie zachęcił, można powiedzieć: poprowadził swego rodzaju ścieżką literacką. Oczywiście, nie musiał mi doradzać, żeby dużo czytać, bo ja całe życie czytałem. Teraz już niestety nie mogę. Koła Młodych istniały także w Poznaniu, Wrocławiu, Krakowie, Warszawie, skąd potem wyszli prozaicy i poeci, którzy są do dzisiaj w skarbnicy nowoczesnej już literatury polskiej, a więc Stanisław Grochowiak, Krzysztof Gąsiorowski, Zbigniew Jeżyna i inni.
DS: A kto tworzył oddział szczeciński ZLP?
JK: Wtedy prezesem oddziału była Maria Boniecka. Później tę funkcję przejęła Nina Rydzewska, bo Boniecka przeszła do stworzonego wówczas tygodnika społeczno-kulturalnego „Ziemia i Morze”. Tytuł to pismo wzięło od tomu reportaży Franciszka Gila, który wówczas już był członkiem ZLP. Byli także Jan Papuga, Witold Wirpsza, Wiktor Woroszylski, który w Szczecinie mieszkał pół roku. Także krótko był tutaj Edmund Osmańczyk. Konstanty Ildefons Gałczyński też był tu tylko pół roku i Jerzy Andrzejewski. W Szczecinie pozostał jedynie Witold Wirpsza z żoną Marią Górecką, oboje przetłumaczyli „Czarodziejską górę” Tomasza Manna. W 1954 r. osiedlili się w Szczecinie Ryszard Liskowacki i Ireneusz Gwidon Kamiński.
DS: Jaka była wtedy atmosfera w Szczecinie?
JK: To były lata 50. XX wieku. Sytuację w Polsce, ale i na całym świecie, wyznaczały przełomy historyczne. W wielkim skrócie: w 1953 r. umiera Józef Stalin, przywódca Związku Radzieckiego, zostaje usunięty Ławrientij Beria, szef NKWD, na czele radzieckiej partii staje Nikita Chruszczow. Wówczas ukazuje się powieść Ilji Erenburga „Odwilż”, którą bardzo odważnie krytykował czasy stalinowskie, obyczajowość ówczesnych obywateli radzieckich, zachodzące przemiany w Rosji. Stąd ten okres został nazwany przez historyków odwilżą. W Polsce w czerwcu 1956 r. dochodzi do dramatycznych wypadków poznańskich, potem następuje przełom październikowy i rewolucja na Węgrzech. W Szczecinie zaczęły się wiece. Wtedy współpracowałem ze środowiskiem studenckim, nie będąc studentem. Brałem udział w zorganizowaniu Akademickiego Teatrzyku Satyrycznego o nazwie SKRZAT, którego głównym animatorem był Irek Szmidt. Prezentowaliśmy tam swoje teksty. Współpracowaliśmy z Teatrem Polskim, do którego wówczas przybył reżyser Jan Maciejowski, późniejszy dyrektor. Na nasze premiery waliło wtedy całe miasto, to znaczy to miasto, które interesowało się kulturą, sztuką. Muszę podkreślić, że pierwszy tego rodzaju teatr w tej formie to „Bim-Bom”, działał w Gdańsku. Wszystko razem tworzyło już jakąś atmosferę literacką.
DS: Czy współpracowaliście z innymi środowiskami kultury?
JK: Tak, wszystkie imprezy, dyskusje, które organizowaliśmy odbywały się w kręgu literacko-plastycznym. Środowisko plastyków jak gdyby odnowili także przybywający w 1953 r. do Szczecina absolwenci wyższych szkół plastycznych: Andrzej Żywicki i jego żona Irena, Tadeusz Eysymont, Wieńczysław Mazuś, Henryk Naruszewicz. I my, czyli młodsi piszący i plastycy, to współżycie tworzyliśmy. Byli z nami już dojrzali artyści: Henryk Boehlke, Łukasz Niewisiewicz, Gwido Reck. Nasza współpraca była bardzo spójna i odbywała się w cudownej atmosferze wzajemności. Zbieraliśmy się przeważnie w świetlicy artystycznej Klubu XIII Muz, która mieściła się przy al. Wojska Polskiego 42, naprzeciwko hotelu „Gryf”. To było otwarte miejsce spotkań. Każdy mógł bez przeszkód brać udział we wszystkich możliwych imprezach, które się tam odbywały: kulturalnych, towarzyskich, tanecznych. Przychodził tam Walerian Pawłowski, wspaniały dyrygent i kompozytor.
DS: Pierwsi literaci, określani jako „grupa desantu” przyjechali do Szczecina, a potem szybko opuścili nasze miasto. To prawdziwe życie literackie zaczęło się tworzyć od 1955 roku.
JK: Już w 1949 roku zacząłem kręcić się koło tej świetlicy. Z tego co pamiętam oni dostali wille i razem tam wszyscy mieszkali: Edmund Osmańczyk, Wołoczyński, Andrzejewski. Później już sama Boniecka tam mieszkała. Wirpszowie mieszkali oddzielnie na Pogodnie. I oni tu zostali. Gałczyński był w Szczecinie tylko pół roku, nim go złapał ten straszny zawał. Chyba w 1954 roku osiedlili się w Szczecinie Ireneusz Gwidon Kamiński i Ryszard Liskowacki. Rysiek pracował w „Głosie Szczecińskim” jako dziennikarz, ale w naszym Kole Młodych nie brał udziału. Natomiast aktywność i pomysłowość Ireneusza Gwidona Kamińskiego zasługuje na to, aby postawić mu pomnik albo jakąś tablicę, bowiem można powiedzieć, że przysłużył się uruchomieniem nowego, jak gdyby młodego środowiska literackiego. Ponadto doprowadził wespół z innymi do wydania pierwszego almanachu „Szczecin literacki”. To była dość gruba publikacja, gdzie drukowali swoje utwory Czesław Schabowski, Czesław Czerniawski, Jerzy Grygolunas, bardziej dziennikarz radiowy, ale już też faktyczny członek ZLP, który przybył z Warszawy i mieszkał w Szczecinie cztery lata. Brał aktywny udział we wszystkich imprezach i dyskusjach.
DS: Czy ich zaproszenie do Szczecina przez ówczesnego wojewodę Leonarda Borkowicza było dobrym posunięciem?
JK: Spojrzyjmy na to trochę perspektywicznie. Niewątpliwie, bo chodziło przecież o to wszystko, co nazywało się „ziemiami odzyskanymi”, więc chodziło o rekolonizację, o zasiedlenie żywiołem polskim. I myślę, że to było dobre. Szczecin nie był zgruzowany w takim stopniu jak Wrocław. Wprawdzie alianci zbombardowali Podzamcze i trochę Golęcina – nie wiadomo dlaczego, tam niczego nie było, tam były chałupy. Bo jak się patrzy na przedwojenne zdjęcia Szczecina, to zamek był zasłonięty przez jakieś chałupy, rudery. Były tylko przystanie stateczków pasażerskich, które kursowały przez zalew. Borkowicz starał się ich tutaj ściągnąć, zachęcić, by zbudować jakieś podstawy kulturalne. Nie był człowiekiem naiwnym, sądził, że coś z tego będzie. Przecież tu przyciągali w większości ludzie, którzy nie mieli dokąd wracać albo byli wysiedleni ze swoich siedzib wieloletnich na wschodnich kresach. Dotyczyło to nie tylko ludności miejskiej, ale i rolników. Była taka forma osadników wojskowych, a więc ludzi, którzy opuszczali 1. czy 2. Armię Ludowego Wojska Polskiego i chcieli się osiedlić. Dostawali taki specjalny status i obejmowali gospodarstwa. Z tymi zasiedleniami wiąże się moja osobista historia, którą wspominam w formie anegdoty. Kiedy w 1953 roku pracowałem jako bibliotekarz w Ośrodku Funduszu Wczasów Pracowniczych w Pobierowie, natknąłem się w tamtejszym księgozbiorze na książkę Kazimierza Koźniewskiego, znanego mi wcześniej z powieści szpiegowskej pt. „Szczotka do butów” publikowanej w odcinkach w ówczesnym „Przekroju” (wychodził od 1945 roku) . To było o agencie związanym niedwuznacznie z Armią Krajową, który w szczotce do butów ukrywał różne materiały wywiadowcze. Zatem, natknąłem się na tom reportaży pt. „Żywioły” Koźniewskiego, prawdziwie opisujący nieudolność władz, stosunki na Opolszczyźnie panujące między nowo osiedlającymi się Polakami a tzw. autochtonami. Pełny paszkwil i rzeczywiście świetny. Później, niestety, Koźniewski przesiedział chyba dwa lata w „uzdrowisku” Urzędu Bezpieczeństwa. Potem już napisał „Piątkę z ulicy Barskiej”. Wracając do Szczecina, pamiętajmy, że tu, znajdujące się na skraju dzielnicy Pogodno ulice Gorkiego, Beyzyma zamieszkiwali Niemcy. W późniejszych „Kontrastach” przy ulicy Wawrzyniaka był Dom Kultury Niemieckiej, założony przez Stanisława Laguna, świetnego działacza kulturalnego Szczecina. W latach 1946-1957 w dzielnicy Niebuszewo mieszkała społeczność żydowska licząca około 30 tys. osób, a więc potężne miasteczko. Szczecin był tyglem, gdzie spotykały się różne narodowości. Był miastem przez ten czas niebezpiecznym. O tym opowiedział mi ówczesny oficer milicji. Jego znajomy brał udział w akcji wyłapania grupy przestępczej. Otóż, przybywających z zachodu, z Niemiec na stację Gumieńce repatriantów napadano i rabowano ich skromny dobytek. Jeszcze w 1948 znajdowano rano martwych ludzi na ulicach. Wreszcie postanowiono tu zrobić porządek. Dwie kompanie Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego osaczyły Cmentarz Centralny, bo się zorientowano, że stamtąd prawdopodobnie złoczyńcy wychodzą i zrobiono akcję. W wyniku czego wyłowiono ponad 30 osób, w tym parę kobiet i dwóch Niemców. Ukrywali się w grobowcach. Wszystkich wywieźli, rozstrzelali i zakopali. Wtedy Szczecin stał się naprawdę bezpiecznym miastem.
DS: Byłeś członkiem grupy literackiej METAFORA. Jak powstała, kto oprócz ciebie ją tworzył?
JK: To było w 1956 r. Nie pamiętam kto był inicjatorem, ale w tym gronie był Józek Bursewicz, poeta liryczny, krytyk twórczości plastycznej podpisujący się pseudonimem Jerzy Rustem (tak nazywał się wileński malarz żyjący w czasach zaborów), nie miał studiów. Następnie Ryś Grabowski – ukończył II Liceum Ogólnokształcące im. Mieszka I, czyli szczeciński „Pobożniak” i trzyletnią szkołę techniczną. Nigdy nie pracował w zawodzie. Kilka lat był miejskim reporterem w „Kurierze Szczecińskim”. Andrzej Dzierżanowski pisał krótkie opowiadania i słuchowiska. W Szczecinie ukończył gimnazjum i razem z Rysiem szkołę techniczną Pracował w Biurze Projektów Budownictwa Przemysłowego, interesował się cybernetyką, co dla nas było jeszcze obce. I ja. Ukończyłem „Pobożniaka”, rozpocząłem studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Szczecinie, ale przeniosłem się na wydział filozoficzno-historyczny Uniwersytetu Wrocławskiego. Jednak przerwałem naukę, bo zafascynował mnie film i zająłem się tą dziedziną. Byłem też inspicjentem w teatrze i operetce, bibliotekarzem, i przez 23 lata prelegentem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Później dołączyli do nas Edward Balcerzan, będący wtedy jeszcze gimnazjalistą, a późniejszy profesor i literaturoznawca Uniwersytetu Poznańskiego, Tadeusz Romaniuk, plastyk. Napisaliśmy manifest, który zamieściło nam „Ziemia i Morze”, którego wtedy redaktorem naczelnym był Kazimierz Błahij, autor opowiadań morskich. Nasz manifest został ostro zaatakowany na łamach tego pisma przez Ryśka Liskowackiego. Bowiem, w naszym programie postulowaliśmy odwrócenie się od poezji normatywnej opisującej na przykład wytop stali i inne podobne rzeczy, które dominowały w ówczesnej literaturze. Po prostu proponowaliśmy zwrócenie się poezji, mówiąc banalnie do spraw człowieka, do spraw jednostki, do spraw jego przeżywania i nazywania otaczającego go świata. Bo dotąd poeci nazywali świat ich otaczający według dyrektyw swoich partii. Miała to być poezja, i chyba była przez jakiś czas deklaratywności, pozostawiająca przede wszystkim odbiorcy i czytelnikowi swobodę, naprowadzająca go na myśli własne. Czyli poezja, która ma budzić, oczywiście ma osądzać, ma też przede wszystkim stawiać pytania nie tylko sobie, ale też ludziom, którzy się z nią stykają.
DS: Z jakimi trudnościami borykaliście się w swojej twórczości od tego czasu?
JK: Rzecz, która trapiła w ogóle nie tylko środowisko literackie, ale myślę sam Szczecin, to brak czasopisma społeczno-kulturalnego. Takie powstawały już w Polsce. A tu ciągle jeszcze czegoś takiego nie było. Do wydawnictw mieliśmy daleko, daleko nie tylko geograficznie, ale i pojęciowo, a najbliżej był Poznań. Chyba tam drukowali Czerniawski, Słomka, Momot. Ale Poznań nie był zainteresowany drukowaniem poezji. Mnie trochę drukował Stanisław Dauksza w wydawanym w Gdyni „Tygodniku Morskim”. A poza tym do wydawnictw było daleko. Na którymś kolejnym zjeździe w Szczecinie pojawił się Sławomir Kryska, poeta, wieloletni sekretarz redakcji miesięcznika „Poezja”. Myśmy się zaprzyjaźnili i on mi powiedział: „jeśli coś wysyłasz, to wyślij na mój prywatny adres, bo co rano listonosz przynosi cztery, czy pięć kilo poezji do nas, do redakcji, dlatego przyślij do mnie”. On nie był w stanie tego wszystkiego nie tylko przeczytać, ale wyselekcjonować, ocenić. Dzisiaj, jak ktoś się posługuje Internetem, to może opublikować siebie i wszystko, co mu do głowy przyjdzie. I od razu ma nie tylko wielomilionową widownię, ale i czytelników.
DS: Brakowało przestrzeni do prezentowania się i twórczości?
JK: Nie było łatwo dostać się na strony gazet. Nasze teksty drukowało, aż do swojego upadku, „Ziemia i Morze”. „Głos Szczeciński” zaczął wydawać dodatek pod tytułem „7-my Głos Tygodnia”. To był magazyn ukazujący się na koniec tygodnia. Redagowali go Leon Zeitman i Bogdan Chocianowicz, którzy też drukowali nam nasze teksty, bądź fragmenty tych tekstów. I byli do tego bardzo życzliwie ustosunkowani. Dużą rolę w popularyzowaniu poezji i poetów odegrała szczecińska rozgłośnia Polskiego Radia. Dotyczy to czasów, kiedy powstała tam redakcja literacka par excellence, którą objęła Alicja Maciejowska, a wspomagała ją Alicja Głowacka. W późniejszych czasach dołączyła do niej Halina Lizińczyk. I ta redakcja, gdy ukazywały się jakieś teksty, omawiała je na falach radiowych. Przez wiele lat pracował tam Czesław Czerniawski, który stworzył 23 sylwetki pisarzy, w tym ukazującą moją skromną osobę. To były dwudziestominutowe nagrania. Czesiu przychodził do nas do domu, siadaliśmy, piliśmy herbatę i nagrywaliśmy. Trudno mi powiedzieć o czym to było, ale jeżeli te materiały są, to są jakimś źródłem zatrzymanych głosów ludzi, których już nie ma. Innym przychylnym dla poetów redaktorem był Zdzisio Kunstman, przedwojenny radiowiec poznański. Zainicjował audycję „Magazyn artystyczny”, która ukazywała się bodajże dwa razy w miesiącu, a trwała pół godziny. W redagowaniu audycji brali udział: Zdzisio Kunstman, Józek Bursewicz, Andrzej Dzierżanowski, Ryś Grabowski, ja. Przychodził Walerian Pawłowski, Gwido Reck, Łukasz Niewisiewicz. Reżyserował Andrzej Skarżyński, świetny radiowiec. Program nie szedł na żywo, nagrywaliśmy każdy odcinek. Był emitowany w niedzielę między 21 a 22 godziną. Przedstawialiśmy w nim krótkie teksty poetyckie, fraszki, notatki o przejawach kulturalnych w Szczecinie, o premierach i przedstawieniach teatralnych. Duże znaczenie dla naszego środowiska miało radio w Warszawie, gdzie Bogdan Ostromęcki, także poeta, redagował dział poezji. I on na antenie ogólnopolskiej omawiał wszystkie interesujące zjawiska literackie, zjawiska poetyckie i publikował teksty. Miałem przyjemność zaistnieć w jego bloku trzy razy. Jeszcze Kazimierz Jaworski, poeta i tłumacz, reaktywował po wojnie pismo literackie „Kamena” i w nim drukował nasze wiersze. Nie mogę pominąć miesięcznika społeczno-kulturalnego „Odra”, który działa od 1961 roku do dziś i on drukował nasze teksty. A tak, dostać się do innego czasopisma było niezwykle trudno…
DS: … czyli trudno było wam zaistnieć w szerokiej przestrzeni literackiej.
JK: Ale było bardzo blisko do usamodzielnienia się w działalności publicystycznej. Otóż w burzliwych czasach października 1956 roku, nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale pewnego razu Józek mówi, że przyszło do niego dwóch facetów rozwiązującego się Związku Młodzieży Polskiej i że chcą coś nam przekazać, bo dowiedzieli się, że jest jakaś grupa poetycka. Zapytałem co oni chcą przekazać, na to on „chodźmy, pójdziemy do nich, to się dowiesz”. Poszliśmy do tego związku i tam ludzie wyjaśniają „panowie, mamy 10 tysięcy złotych, istnieje wasza grupa i chcemy to wam przekazać’. Pytanie: ale w jaki sposób. By te pieniądze trafiły do nas, musieliśmy założyć konto. Zajął się tym Andrzej Dzierżanowski, jako człowiek praktyczny, bo ja w ogóle na tym się nie znałem i Józek też. 10 tysięcy to nie było wtedy ani dużo, ani mało. Dostaliśmy jeszcze dwie maszyny do pisania i pełny sześcio tomowy duży „Słownik języka polskiego” Samuela Lindego. Wówczas taki słownik był w wielu instytucjach, bez względu na to, co one produkowały. Gdy wchodziło się do sekretariatu, to zawsze za szybą gablotki stał taki słownik. I tu jest paradoks, bo Samuel Linde był przyzwoitym i poczciwym Niemcem, a zafundował Polakom wreszcie nowoczesny słownik, bo przedtem były słowniki Kopczyńskiego. Wracając do darowizny, my już wcześniej myśleliśmy o założeniu czasopisma, więc teraz stawało się to realne. Wówczas pojawił się Witold Zabłocki. Jeszcze służył w wojsku, ale już parał się dziennikarstwem. Zawiązaliśmy redakcję. Doszlusowała do nas Krystyna Tyszkiewicz, która była sekretarzem „Kuriera Szczecińskiego”. Była po studiach dziennikarskich, więc znała się na redagowaniu gazety. Także jej ówczesny naczelny Włodzimierz Piotrowski, więc zawodowi dziennikarze, bo trzeba było redagować pismo. Ja wtedy nic na ten temat nie wiedziałem, a Józek jeszcze mniej. I pojawiło się kolejne pytanie: pieniądze mamy, a skąd papier? Zabłocki zaproponował, abyśmy pojechali do papierni w Skolwinie i może coś się tam uda załatwić. Witek zadzwonił tam, przedstawiając się jako wychodzący z wojska w stopniu podchorążego, co dodało pewnej rangi. Pojechaliśmy do tego Skolwina na zebranie rady załogowej, bo wtedy powstawały przy przedsiębiorstwach rady załogowe, nie zakładowe, jako samorzutne komitety. Spotkanie odbyło się w hali produkcyjnej. Józek, jak Lenin w październiku, wszedł na belę papieru i tym zebranym wytłumaczył o co chodzi, co to ma być za pismo społeczno-kulturalne. Z tej sytuacji ludzie się śmiali, ale podjęli zobowiązanie na piśmie, że co jakiś czas, ze swojej produkcji będą odstawiać belę papieru, czy tam ileś do Szczecińskich Zakładów Graficznych, które już wtedy ruszyły przy Wojska Polskiego. Zakłady Graficzne też obiecały, że będą nam to drukować za… właściwie za nic. No i w ten sposób powstał zrąb tego czasopisma. Teraz musieliśmy określić jakiś charakter tego pisma. Miał to być format „Głosu Szczecińskiego” i tyleż samo stron co „Głos Szczeciński”. Na pewno pismo społeczno-kulturalne, ale jaki przybrać tytuł. Ktoś rzucił „Nurt”, zaakceptowaliśmy. I teraz trzeba było jechać do wydziału prasy Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, aby uzyskać tak zwaną wizę – zezwolenie na wydawanie czasopisma. W ogóle zezwolenie na wydawanie czegokolwiek, nawet i książek fabularnych wtedy też trzeba było mieć taką zgodę, z tego co wiem. Po to zezwolenie wysłaliśmy Zabłockiego. W mundurze chorążego spotkał się z ówczesnym szefem wydziału prasy Arturem Starewiczem. Oczywiście wziął ze sobą założenia naszego czasopisma. Starewicz go przyjął, przeczytał opis i dostaliśmy zezwolenie na wydawanie. A już zbieraliśmy materiały do pierwszego numeru, do którego, o dziwo, udało nam się zdobyć artykuły z Krakowa, nie tylko teksty literackie. Bo to czasopismo miało mieć charakter społeczno-kulturalny. Ja napisałem dwa eseje o Grahamie Greenie, o jego opowiadaniach i później o jego powieści „Spokojny Amerykanin”, która się właśnie wtedy ukazała po polsku. Mieliśmy komplet materiałów do pierwszego numeru. I ruszyło. Ruszyło w tym znaczeniu, że ukazała się pierwsza szczotka. Włodek Piotrowski powiedział: „Dobra, rzucamy na maszynę”. Nagle przyszedł Zabłocki i zakomunikował, że na ten tytuł wydział prasy KC się nie zgadza. Ustaliliśmy, że trzeba jeszcze raz tam pojechać. Zadecydowaliśmy, że jeśli nie odpowiada im tytuł „Nurt”, to będzie „Nurty”. Znowu wysłaliśmy Witka, pojechał już po cywilnemu. Spotkał się nie z samym Starewiczem, ale z jakimś innym urzędnikiem i ten zatwierdził „Nurty”. W pierwszej wersji miał to być tygodnik, ale zmieniliśmy na dwutygodnik, który miał się ukazywać pod koniec miesiąca. Jednak po kilku dniach przychodzi przez Polską Agencję Prasową informacja, że zezwolenie na wydawanie czasopisma „Nurty” jest cofnięte. I tak skończyła się bitwa i walka o czasopismo społeczno-kulturalne.
DS: Pod koniec lat 50. XX w. ukazały się wasze pierwsze tomiki.
JK: Między 1959 a 1962 rokiem wydano nasze debiutanckie zbiory w Poznaniu. Pojawiły się: „Kroki we mgle” Józka Bursewicza, „Kay” Rysia Grabowskiego, mój „Smak moreli”, Heleny Raszki „Okruchy bursztynu”, Edwarda Balcerzana „Morze, pergamin i ty”. To była seria debiutów, na podstawie której przyjęto nas do Związku Literatów Polskich. Oddział się nie tylko odmłodził, ale się rozszerzył i przyciągał innych. Z biegiem lat, z biegiem zdarzeń pojawili się: Adolf Momot, Zdzisław Krupa, a w ostatniej fazie Brzozuski (nie pamiętam jego imienia), Dariusz Bitner, Zbigniew Kosiorowski, Marian Kowalski, Ryszard Dżaman, prozaicy: Bronisław Słomka, Wiesław Andrzejewski, Jerzy Pachlowski. Zatem nasz oddział okrzepł i był zauważany na literackiej mapie geograficznej kraju, a nie tylko tolerowany.
DS: Do ZLP przystąpiłeś w 1961 roku. Jakie założenia programowe miał oddział szczeciński?
JK: Muszę powiedzieć, że jakiś założeń programowych nie było. Pojawiali się kolejni autorzy i podejmowaliśmy różne przedsięwzięcia. W grudniu 1963 roku powstał na szczeblu centralnym w Warszawie komitet porozumiewawczy między Zarządem Głównym ZLP a Centralną Radą Związków Zawodowych. To się nazywało sojusz pracy z kulturą. Stronę literatów reprezentował Czesław Centkiewicz, pisarz, badacz-polarnik. Pewnego razu Kamiński powiedział, że mam pojechać do Warszawy na spotkanie tego sojuszu. Wtedy byłem skarbnikiem naszego oddziału Związku, przewodniczącym komisji rewizyjnej i członkiem sądu koleżeńskiego. Argumentował tym, że mam rodzinę w stolicy i przy okazji mogę ich odwiedzić. Zgodziłem się. Na miejscu okazało się, że trzeba było zdać sprawozdanie z działań na rzecz tego sojuszu. Nie miałem nic do powiedzenia, ponieważ tu w Szczecinie nie udało się wprowadzić tego przymierza. Otóż, by coś takiego zadziałało, trzeba było porozumieć się z ówczesnym sekretarzem wojewódzkiej komisji związków zawodowych w Szczecinie. Był nim Zbigniew Turkiewicz. Próbowałem spotkać się z nim, ale on ciągle mi się wymykał. Ponadto w tamtym czasie Turkiewicz kierował Morskim Ośrodkiem Kultury, więc dobrze rozumiał, czym jest taka działalność. Gdy koledzy ze Śląska, Katowic, Wrocławia, czy Lublina opowiadali, jak hojną ręką przedsiębiorstwa, na przykład „Pafawag”, czy kopalnie łożyły na kulturę, sponsorowały wydarzenia, to ja zawsze musiałem powiedzieć, że tu nie jest to możliwe. Wysyłałem pisma, na które nikt nie odpowiadał, chodziłem do związków zawodowych na Małopolską i albo Turkiewicz był nieobecny, albo „przed chwilą wyszedł”. Spotkania w Warszawie odbywały się co pół roku i ja zawsze, niezmiennie mówiłem, że tu jest to niemożliwe. Zatem, tu zupełnie nie udało się tego sojuszu z kulturą zawiązać.
DS: Jak zapamiętałeś lata 70.?
JK: Po roku 1970, po tych wszystkich wypadkach grudnia trochę działo się wokół Ryśka Liskowackiego. Wtedy zrezygnował ze stanowiska redaktora naczelnego w szczecińskiej telewizji. Swoją pracą zasłużył się dokumentografii historii Szczecina, bo wypuścił ekipy telewizyjne, by nakręciły materiały ze zdarzeń grudniowych. Służba Bezpieczeństwa usiłowała im odebrać zdjęcia, ale to się nie udało. Po tym uruchomił czasopismo „Spojrzenia”. Tam drukował nasze teksty, między innymi moje tłumaczenia poezji niemieckiej, trochę moich wierszy. Bardzo sprężyście i świetnie redagował to pismo. Niestety, po dwóch, czy trzech, czterech latach upadło. Rysiek Liskowacki był człowiekiem odważnym, miał odwagę cywilną, co było dosyć trudne, gdy się jest członkiem partii. W tym tygodniku ogłaszał swoje felietony pt. „Listy do towarzysza N.” Ale zawartość tego i ton nie podobały się nie tylko tu miejscowym decydentom partyjnym, ale także ówczesnemu szefowi prasy Komitetu Centralnego PZPR, niejakiemu Łukaszewiczowi, który się szczęśliwie zapił. Szczęśliwie dla ludzkości, bo – jak ja to mówię – jednym skreśleniem długopisu zlikwidował „Spojrzenia”. Później Rysiek prowadził „Morze i Ziemia” z piękną szatą graficzną, założone przez Zbyszka Kosiorowskiego i Mariana Kowalskiego. Oni odeszli do utworzonego przez siebie wydawnictwa „Glob” i wtedy „Morze i Ziemię” objął Liskowacki. Prowadził to pismo aż do emerytury. Potem przejął je Mariusz Czarniecki i kierował nim aż do zamilknięcia, samolikwidacji tego czasopisma.
DS: Czy wy, jako członkowie ZLP, inicjowaliście wydarzenia, które nadawały jakiś ton, poruszały społeczeństwo?
JK: Jedną z takich propozycji była „I Prezentacja Poetów i Malarzy z Krajów Demokracji Ludowej”. Trwała …
DS: … od 17 lipca do 15 września 1965 roku.
JK: I wówczas grupa poetycka „Metafora” rozszerzyła swoją formułę, nazywając się grupą poetycko-plastyczną, bo dołączyli do nas artyści malarze: Gwido Reck, Łukasz Niewisiewicz, Henryk Naruszewicz, Wieńczysław Mazuś. My wszyscy zorganizowaliśmy tę międzynarodową imprezę. Zdobyliśmy na to środki z ówczesnego ministerstwa kultury i sztuki. Nawiązaliśmy kontakty z artystami poprzez konsulaty, placówki, takie jak na przykład Instytut Kultury Węgierskiej. Najchętniej odpowiedzieli Bułgarzy i Czechosłowacy. Enerdowcy przysłali tylko parę obrazów, żadnych tekstów. Chyba z Łotwy też coś przyszło. Były wystawy, spotkania literackie. Przyjechał ówczesny ambasador Bułgarii. Wszystko odbyło się w odremontowanym Klubie 13 Muz. Ówczesny sekretarz propagandy Henryk Huber, chyba najlepszy sekretarz, a poza tym świetny człowiek, otwierając tę imprezę powiedział: „Zwycięzcy mają rację”. Bowiem, te nasze zamysły spotykały się z ogromną niechęcią pewnych osób ze środowiska plastyków. Napisali donos do zarządu głównego Związku Artystów Plastyków w Warszawie, którego wówczas prezesem był Stefan Gierowski, późniejszy profesor malarstwa. Oskarżyli Łukasza Niewisiewicza i Gwidona Recka, że za pieniądze związkowe organizują sobie prywatne imprezy. Dochodziło do takich sytuacji. Gierowski przyjechał do Szczecina i przekonał się, że nic takiego się nie działo. Te prezentacje świetnie zbiegły się z wodowaniem statku M/S „Gałczyński”, na którym była pani Natalia, żona poety i jego córka Kira. Także to wszystko komplementarnie się bardzo pięknie zamknęło. Niestety nie doszło potem do powtórzenia tej imprezy, bowiem Związek Polskich Artystów Plastyków w Szczecinie wyparł nas Festiwalem Malarstwa Współczesnego. Natomiast na co dzień odbywały się spotkania autorskie w bibliotekach. Naszymi sojusznikami w tym działaniu byli bibliotekarze, a właściwie bibliotekarki, bo większość personelu bibliotek stanowiły panie. To był ten kontakt. Zjeździłem wzdłuż i wszerz całe województwo jako prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Nie wszyscy koledzy brali w tym udział, bo albo pracowali na etatach w redakcjach, albo gdzieś indziej.
DS: Akty zawiści dotykały także personalnie członków ZLP?
JK: Kiedy wojewodą szczecińskim był Jerzy Kuczyński, w naszym mieście na Wałach Chrobrego odbywały się centralne Dni Oświaty, Książki i Prasy. W tamtym czasie redaktorem naczelnym “Głosu Szczecińskiego” był Stefan Janusiewicz, postać dosyć kontrowersyjna. My, jako Związek Literatów, braliśmy w tym udział. Janusiewicz na łamach swojej gazety zaatakował środowisko literackie bardzo jadowitym artykułem. Napisał, że literaci byli zainteresowani szczególnie jedzeniem parówek, a pewna poetessa, a chodziło o Joannę Kulmową, siadła na stole i machała nogami. I wówczas prawie wszyscy członkowie naszego oddziału pod wodzą Ryszarda Liskowackiego poszli do ówczesnego sekretarza propagandy Komitetu Wojewódzkiego, który nomen omen nazywał się Łazarz, i w wielogodzinnej rozmowie żądaliśmy odwołania Janusiewicza. Niestety, nie odwołano go.
DS: A jaki nastrój panował wśród was?
JK: Przez cały czas trwania związku, mimo różnych dyskusji wokół zagadnień literackich, a niekiedy ich temperatura była bardzo wysoka, nie było w naszym środowisku zawiści, wzajemnych kłótni, animozji. Atmosfera naprawdę była koleżeńska. Był jeden przypadek dezaprobaty dla naszego środowiska. Obraził się na nas, tylko na jakiś czas, Henryk Boehlke. Robiono remont dworca kolejowego, a Henryk wykonał na jednej ścianie fresk. Miał on mówić jak to Jan z Kolna – zresztą próbowano zrobić z tej postaci Słowianina – buduje swój statek. Pod stropy postawiono jakieś belki i Józef Bursewicz wtedy napisał fraszkę: „Postawiono belki pod stropy dworcowe, ale dlaczego freski jak bele tonowe”. Heniek to bardzo dobry artysta, jednak to malowidło nie bardzo mu wyszło. Dobrze, że po kilu latach mu to zamalowano. Inaczej radzono sobie w innych oddziałach. Dochodziły do nas jakieś historie o kłótniach i podziałach w Koszalinie, Słupsku, Gdańsku, Krakowie, nie mówiąc o Warszawie, gdzie był jeden wielki kocioł.
DS: Czy oddziały współpracowały?
JK: Mieliśmy kontakty, ale bardziej osobiste. Na przykład w Gdańsku z Bogdanem Justynowiczem, poetą Mieczysławem Czychowskim, malarzem i poetą Bolesławem Facem. Tam już działało wydawnictwo morskie, ale nie mieliśmy z nim kontaktu. Tak w ogóle gdańszczan – to już jest moja złośliwość – ile razy spotykałem, to nazywałem ich właścicielami morza. Oni uważali, że morze to jest Gdańsk, Gdynia, maksimum do Ustki. A „jakiś” Koszalin, Świnoujście to już żadne morze. Te wszystkie faktograficzne rzeczy są zawarte w bardzo cennej publikacji „30 lat literatury na Pomorzu Zachodnim”, więc skrupulatnie zostało to wszystko odnotowane.
DS: A co z METAFORĄ? W 1972 roku zaprzestaliście działania w tej formacji, dlaczego?
JK: To właściwie trudno powiedzieć. Każdy jakby poszedł w swoją stronę. Wtedy Dzierżanowscy wynieśli się ze Szczecina. Andrzej z żoną do Wrocławia. Pociągnęli za Juliuszem Burskim, realizatorem najpierw radiowym, potem telewizyjnym. Ja założyłem rodzinę i musiałem się zająć utrzymaniem żony i dziecka, a sam utrzymywałem się na powierzchni życia, będąc przez 23 lata prelegentem Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, za co dostałem Złota Odznakę Zasłużonego Popularyzatora Wiedzy. Byłem szczęśliwy, że nie mam nad sobą szefa. Musiałem tylko pilnować terminów odczytu. I powiem jedno: przez te wszystkie lata ani razu nikt nie wtrącił się do tematów moich prelekcji, ani ich nie zakwestionował, nie miałem żadnej cenzury. Grabowski też się ożenił, po raz drugi, zresztą szczęśliwie. Balcerzan poszedł na studia do Poznania, został profesorem zwyczajnym, ogłosił chyba dwie, czy trzy książki o sprawach literatury, spojrzeniu na literaturę. I tak po prostu naturalnie wygasła Metafora, ale w życiu oddziału braliśmy udział.
DS: Z perspektywy swojej działalności i sprawowanych funkcji, jakie zmiany zachodziły w środowisku literackim, w Związku na przestrzeni tych wszystkich lat, tak pod względem nurtów, jak i członków, i tego co się działo dookoła?
JK: Odnoszenie się do tego wszystkiego, do tej rzeczywistości, która się zmieniała i się burzyła… Ale wrócę do człowieka, o którym wspomniałem na początku – do Ireneusza Gwidona Kamińskiego. Bez jego zaangażowania, inicjatywy i pasji nie byłoby łatwo pobudzić, wręcz stworzyć środowiska literackiego. Poza tym jako prezes był świetny. Gorszym prezesem był Wiesław Rogowski. Świetnym prezesem był również Liskowacki. Liskowacki „złowił” u ówczesnego prezydenta Szczecina Jana Stopyry domek przy ul. Łukasiewicza. Zmienię wątek osobistą dygresją. Ze Stopyrą znaliśmy się jeszcze z okresu studiów. Razem z nim nosiliśmy karabin maszynowy na studium wojskowym, z tym że on nosił podstawę, a ja lufę, bo on był silniejszy. Wracając do tematu – związek zyskał wtedy swoją siedzibę. Wcześniej mieliśmy tylko jeden pokój w Klubie 13 Muz, a plastycy mieli dwa. I tam odbywały się zebrania oddziału, spotkania autorskie. Trudny dla Związku był czas transformacji – lata 80. W tym okresie zaszczyt prezesa przypadł Eugeniuszowi Daszkowskiemu. Gienek – kapitan żeglugi wielkiej, a więc pisarz-marynista, pisze do dziś. W owym czasie ledwo mogliśmy utrzymać naszą organizację, zalegaliśmy z czynszem za ten dom. Ówczesny prezydent nie łożył na to. Zresztą, utrzymanie tego budynku było bardzo trudne. Dach przeciekał. Były włamania do siedziby. W dość tajemniczy sposób zaginęły książki protokólarne z poprzednich lat istnienia oddziału. Tajemniczy, bo kiedyś Gwidon Kamiński powiedział, że był w archiwum państwowym, chciał zajrzeć do protokołów, bo tam były dosyć ciekawe wypowiedzi z dawnych lat. Ale stwierdził, że to wyparowało, nie ma śladu po tym. Szukał tego w archiwum, bo jest taka zasada, że stowarzyszenie albo przechowuje archiwum u siebie, albo składa w archiwum państwowym. Te materiały mogły zaginąć w czasie przenoszenia się z klubu przy alei Wojska Polskiego, a może wtedy ówczesna sekretarka Batalińska przekazała to do archiwum szczecińskiego. Nie wiemy. Aż wreszcie po śmierci Wieśka Andrzejewskiego w 1993 roku myśmy powiedzieli, że chyba rozejdziemy się. Irek Szmidt przeniósł się do Gorzowa, Kasia Suchodolska była już bardzo schorowana. Prezesem był Wacław Falkowski, który też mocno zasłużył się dla Związku, bo on starał się utrzymać cała tę substancję. Musieliśmy część budynku, czyli parter oddać dla biblioteki publicznej, a myśmy się zbierali na górze, gdzie trzeba było zainstalować kratę. Przypominam sobie jeszcze pewne zdarzenie. To był chyba lipiec 1980 roku. Jerzy Pachlowski był prezesem i zwołał przed południem nadzwyczajne zebranie oddziału. Poszedłem, oprócz mnie było kilku kolegów. Pachlowski powiedział „podpiszcie, tu jest rezolucja w sprawie tego, co się właśnie dzieje i Związek musi zająć stanowisko”. Już miał gotową rezolucję. Na co ja, Kuźma i Katarzyna Suchodolska powiedzieliśmy, że nie podpiszemy, bo pamiętaliśmy jakie były odzewy po ogłoszeniu przez pisarzy polskich „Listu 34”. Partia próbowała skonstruować kontrlist, którego ja nie podpisałem, Józek Bursewicz i Andrzej Dzierżanowski chyba też nie. Na tym zebraniu Kuźma powiedział, że naszą służbą jest służyć swoją twórczością. Nie jest tajemnicą, że Kamiński, Liskowacki, Szmidt, Andrzejewski byli członkami partii. Momot należał do ZSL. Jedynym bezpartyjnym prezesem był Czesiu Czerniawski, ale nie był nim długo, bo powiedział, że nie ma ani zdrowia, ani nerwów na użeranie się z kolejnymi sekretarzami komitetu wojewódzkiego. Innym razem na ogólne zebranie ZLP przyszedł niejaki Kunat, instruktor, czy lektor komitetu wojewódzkiego. Zapytałem: „wstępujesz, pan do naszego związku, czy co? Jak nie, to ja z tego zebrania wychodzę, bo nasz Związek ma swój statut, jest samodzielną organizacją, a to że wy jesteście w PZPR (ja wtedy wstąpiłem do Stowarzyszenia Demokratycznego), to jest inna sprawa. Tu jest ZLP, a wy zapraszacie takich gości w jakim sensie?” Takie były historie. Takie były czasy, że wszystkie decyzje nie tylko polityczne, gospodarcze, czy ekonomiczne zapadały w siedzibie komitetu wojewódzkiego.
DS: Jak oceniasz na przestrzeni działalności Związku jego znaczenie dla Szczecina?
JK: Nie chciałbym oceniać, żeby nie być posądzany o zarozumialstwo, ale patrząc wstecz, a ważąc to co zaistniało i istnieje od czasów zapoczątkowanych przez obejmujących funkcję prezesa Józia Gawłowicza, później Różę Czerniawską, a po niej obecnego prezesa Leszka Dembka, to gdyby prześledzić ile za ich panowania zaistniało cyklicznych wydarzeń kulturalnych, ile książek się ukazało i jakich, to lata poprzednie raczej nie były udane. Stwierdzam, iż jestem dumny z tego oddziału, z jego dokonań, a przede wszystkim, że mamy wokół niego tylu rokujących nadzieję, nie waham się powiedzieć, pisarek i pisarzy.
DS: Czy w ogóle działalność literacka w twoim odczuciu jest potrzebna, jeżeli mówi się, że społeczeństwo nie chce czytać? Szczególnie poezji.
JK: To jest pytanie, które ciągle nurtuje i będzie intrygowało. Tutaj – nie żeby znowu „wrzucać kolejny kamyk do ogródka”, który i tak wymaga wielkiej naprawy i kultywacji – to jest sprawa szkoły. Czytanie książek dla nas było nie tylko zabijaniem czasu, ale było również i obroną przeciw rzeczywistości, która otaczała, a na którą osobiście nie mieliśmy wpływu. Książka spełniała rolę poznawczą. Nie wyobrażam sobie życia bez czytania. Niestety dzisiaj muszę sobie powyobrażać, mam słaby wzrok, dobrze, że jeszcze mogę malować. Ja nie mogłem się obejść bez książek i nie tylko ja, ludzie różnych zawodów. Nie wypadało nie znać książek, które się ukazywały. Jak się ukazała ”Czarodziejska góra” Tomasza Manna, to myśmy o tym rozmawiali. Ludzie czytali, kupowali książki. Książki nie były drogie. W większości stanowiły, i to nie jest złośliwość, umeblowanie mieszkań. Regały były pełne książek, bo nie sposób było żyć bez książek, bez słowa czytanego. Ktoś powie „weź sobie audiobook”, ale to już nie jest to. Są autorzy, z którymi obcowałem stale, jak Konrad Korzeniowski, w którego „wszedłem” za sprawą pewnych znajomych, którzy mnie zachęcili i pozbierałem jego wszystko co wdrukowano. Podkreślam i do końca będę mówił: dzisiaj w dobie istnienia Internetu to może już jest niepotrzebne, ale w tamtych czasach rozwoju środowiska literackiego, pobudzania nie tylko nawyków czytelniczych, istnienie czasopisma i druku było bardzo pożądane i pożyteczne.
DS: Co jest dla ciebie ważne, dla pisarza, członka ZLP, dla działacza?
JK: Jeżeli jeszcze wciąż tu jestem w Związku, to znaczy że odczuwam potrzebę bycia z tymi ludźmi. Właściwie wszystkich uważam za miłych. Mnie nauczyły pewne nakazy mojego ojca, dużo ich nie było, który powiedział „pamiętaj, doceniaj każdy zawód, odnoś się z szacunkiem do człowieka i nie zajmuj się tym na czym się nie znasz, i nie wywyższaj się”. A moja mama pouczała mnie „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Mówiłem jej, że źle powtarza to powiedzenie, bo doczytałem się, że to Kazimierz „Lopek” Krukowski, satyryk, aktor występujący w przedwojennym teatrzyku „Qui Pro Quo”, powiedział „Jak się nie ma co się lubi, to polubić co się ma”. Bo ja jestem dzieckiem wojny i przyzwyczajonym do obywania się małym i cieszenia się z małych rzeczy. Kiedyś opowiadałem dużo młodszym słuchaczom, że w 1947 czy 1948 roku stało się w kolejce po tenisówki „pepegi”, bo innych butów po prostu nie było wtedy. Człowiek się cieszył z jednej pary, ale jak sprzedawali po dwie, to jeszcze bardziej. W moich dość pokręconych wędrówkach życiowych napotkałem większość życzliwości ludzkiej, aniżeli nieżyczliwości. I to jest ważne. W tej chwili ważne są dla mnie moje wnuczki, dwie wnuczki. Bycie wśród ludzi. Ponadto zapamiętanie pewnych maksym kultury antycznej, którą bardzo lubiłem i lubię. Nie zapominając o najtrudniejszej maksymie, która w świątyni w Delfach widnieje, którą mój syn zwiedzał z wycieczką filozofów – bo skończył filozofię w Grecji – „Gnothi seauton”, czyli „Poznaj samego siebie”. Powiedział mi kiedyś pewien mądry człowiek, duchowny zresztą „niech pan się nauczy znosić siebie, innych to nie, bo od innych to można odejść, nie słuchać, ale znosić siebie”. I to co mi wpojono, a co było sprawą szkoły, wychowania i naszych nauczycieli tutaj w liceum i gimnazjum Henryka Pobożnego, którzy nas tego nauczyli – uprzejmości. Nasz polonista Julian Grizgoc, który w 1957 roku wyemigrował do Izraela, mówił „pamiętajcie, że uprzejmość nic nie kosztuje, a za nią można wiele zyskać: proszę, dziękuję, przepraszam”. Ale widocznie dzisiaj świat też jest taki, stąd tu rola pisarzy i także poety, który ma nie tylko zadawać pytania, ale próbować odpowiedzieć na nie, wedle swojej wyobraźni. Jeżeli ktoś się z tym nie zgodzi, to wtedy ktoś inny powie mu, że to nie jest tak, ale to nie znaczy, że nie masz racji, tylko jest to kwestia umiejętności słuchania innych, wysłuchania. Jednym z moich też ulubionych pisarzy jest Caldwell Erskine, pisał angielszczyzną bardzo łatwą, czytywałem jego książki w oryginale. W Polsce wydawano jego utwory w dużych nakładach, a honoraria wypłacano w ten sposób, że Caldwell przyjeżdżał do Polski na tak zwane polowania dewizowe do Puszczy Białowieskiej. I kiedyś udzielił wywiadu w „Życiu Literackim” na pełne dwie strony, który przeprowadził z nim Leszek Elektorowicz, znany publicysta. W artykule Caldwell, który miał poglądy właściwie lewicowe, ujawnił, że w Ameryce, w Stanach Zjednoczonych zarzucano mu niejednokrotnie, że zohydza Amerykę. A on powiedział „piszę o ludziach, których znałem, których widziałem. Tworzę swoje postaci z ludzi, których widziałem i znałem”, a szczególnie z Black Belt, czyli tego pasa murzyńskiego, tych trzech stanów, po których ciągle podróżował. A że jego ojcem był wędrowny kaznodzieja, stąd powstała ta wspaniała powieść „Sługa boży”. Caldwell wraz ze swoją żoną i maszyną do pisania jeździł i pisywał reportaże, które ogłaszał w miejscowych kolejnych gazetach. W tym wywiadzie powiada – i to jest paradoks, zresztą mistrz paradoksu – „nawet niemowa ma swoją opowieść, której warto posłuchać”. Czy to pisarstwo ukazuje się dzisiaj za pośrednictwem właśnie elektronicznego medium, to kwestia jaką niesie wartość, jakie niesie przesłanie. Nie bójmy się tego słowa, bo niektórym przesłanie kojarzy się jakoś poprzez ewangelię, to też jest przesłanie. I to, co mnie ukształtowało, ukształtowało moje przekonania w obcowaniu z innymi ludźmi, wysłuchiwaniu, a także pojęcia nauk moich wspaniałych nauczycieli, że aby przeciwstawiać się, to trzeba mieć własną rację. Nie wrzaskiem, nie krzykiem, ale w argumentach, najlepiej rzeczowych. Nie tak jak komuniści powiadali: jeśli fakty nie są zgodne z nami, to tym gorzej dla faktów.